Świat w powieści przeżył katastrofę jądrową. Ziemia jest wyludniona, a mieszkańcy, którzy jeszcze nie mają oznak degeneracji, namawiani są do opuszczenia Ziemi. Wszędzie roztacza się obraz zniszczenia, a opuszczone miasta stają się zbiorowiskiem pustostanów. Ludzie jednak nie są osamotnieni. Od czasu do czasu pojawiają się wśród nich zbuntowane androidy.
Kiedy poznajemy Ricka Deckarda, potrzebuje on pieniędzy, a żyje z unicestwiania androidów. Jakby na życzenie otrzymuje zlecenie, na Ziemi pojawiło się właśnie kilka z nich. Są to najnowsze modele do złudzenia przypominające ludzi. Jak więc ich odróżnić?
Stawiając to pytanie Dick otwiera dyskusję nad człowieczeństwem. Deckard, jako rasowy łowca, ma przy sobie test, który pomagał mu przy poprzednich modelach, ale czy tym razem test nie zawiedzie? Okazuje się, że choć technologicznie jest to model niemal doskonały, to wciąż nie udaje się odtworzyć przypisywanej wyłącznie ludziom cechy: empatii. Zadziwia jednak ślepe zaufanie do testu i brak refleksji nad możliwością pomyłki. Co jednak z tego, skoro to mimo tego współczucia, ludzkość dotarła na skraj przepaści ekologicznej? Czy właśnie tą drogą podążamy?
Czy jednak Dick ma rację? Jak sami wiemy, z tą empatią wśród ludzi różnie bywa. Nie zawsze cierpienie drugiego człowieka wzbudza w ludziach współczucie, o cierpieniach zwierząt nie wspominając. Przyjąć tu chyba należy pewną generalizację, chociaż, być może, nasze podejście do zwierząt zmieni się, kiedy ich zabraknie i podobnie jak mieszkańcy stworzonego przez Dicka świata, będziemy tęsknić za dotykiem żywego zwierzęcia i zadowolimy się sztuczną atrapą.
Drugim wskaźnikiem człowieczeństwa, który Dick może mieć na myśli, i bardziej mi on tu pasuje, biorąc pod uwagę inne książki Dicka, to przeżywanie doświadczeń religijnych, bo merceryzm ma pewne znamiona religii. Rytuał współodczuwania upowszechnił się wśród ludzi, pozwolił na wzbudzenie i przeżywanie emocji, które są właściwe tylko ludziom. Żaden android nie jest w stanie zespolić się w przeżywaniu połączenia z Mercerem.
Przeżycia religijne bohaterów wydają się taką samą atrapą jak te sztuczne zwierzęta, jakaś forma stworzenia sobie sensownego obrazu rzeczywistości jest ludziom z jakiegoś powodu potrzebna. Dziś wiemy, że i ten wyznacznik może być zawodny, jeśli jednak nie ograniczać się do religii, a właśnie określić ten wskaźnik jako tłumaczenie sobie świata, to może być ten poszukiwany element.
Świat dickowskiej postapokalipsy wydaje się momentami sprzeczny. Z jednej strony podkreśla on mocno empatię wobec ludzi i zwierząt, z drugiej mieszkańcy jego świata dużo mniej współczucia okazują tzw. specjalom, czyli ludziom o widocznej degeneracji po katastrofie jądrowej, niż elektrycznym zwierzętom, którymi się opiekują. Pewne anomalie występują również w relacjach człowiek-android, dzięki czemu autorowi udaje się czytelnika wprowadzić czasem na manowce.
Jest to niewątpliwie książka, która zostawia po przeczytaniu wiele myśli, każe się zastanowić nad sobą i ludzkością, każe pomyśleć, czy zmierzamy w kierunku takiej apokaliptycznej wizji, czy jednak mamy jeszcze trochę rozumu i potrafimy się zreflektować. Dick kończy swoją powieść konkluzją, że dopóki potrafimy współczuć, dopóty jesteśmy ludźmi. Komu jednak współczujemy? Ludziom takim jak my. Specjale traktowani są gorzej. Androidy, mimo że charakteryzuje je chęć przetrwania, podobnie jak każdą żywą istotę, z miejsca uznaje się za przedmiot. Czy więc jest to wyznacznik tak oczywisty?
Lektura tej książki to powrót po latach. Chciałam odświeżyć ją sobie w pamięci, żeby odpowiednio odebrać filmy. O tym niedługo.
Dom wydawniczy REBIS, 2011 Tłumaczenie: Sławomir Kędzierski Forma wydania: papierowa Liczba stron: 271