Chirurgia przed połową XIX wieku miała dwóch najpotężniejszych wrogów: ból i ropne infekcje. Do tego czasu wszelkiego rodzaju operacje, amputacje i drobniejsze zabiegi robiono szybko i nie dotykano jamy brzusznej, ponieważ każda ingerencja kończyła się zazwyczaj śmiercią pacjenta. Rok 1846 stanowił w chirurgii przełom, ponieważ wtedy właśnie po raz pierwszy zastosowano eter jako substancję znieczulającą podczas operacji. Niedługo później zaczęto stosować chloroform. Bezbolesne operacje początkowo były niewyobrażalne dla ówczesnych chirurgów. Zwijający się z bólu pacjent to była część realiów sali operacyjnej. I nagle nastały czasy, kiedy pacjenta nie trzeba przytrzymywać, ani wiązać, a pośpiech został zastąpiony precyzją.
Drugi wróg chirurgii, albo raczej pacjenta, ponieważ to on ponosił konsekwencje, to były ropne zapalenia pooperacyjne. Bardzo długo chirurdzy wprost z prosektorium przychodzili na salę operacyjną, z rękoma utytłanymi krwią i ropą. Robili opercje niemytymi narzędziami, używali brudnych opatrunków, a pacjenci leżeli na brudnych posłaniach. Jednak w tym wypadku, mimo odkrycia przyczyny, nie było łatwo rozpowszechnić nowych metod. Uważano ropne wyziewy za nieodłączny element sali operacyjnej i oddziałów chirurgicznych. Wysoka umieralność była na porządku dziennym. Pierwsze próby wprowadzenia zasad antyseptyki i aseptyki spotykały się z oporem i drwiną. Dopiero wieloletnia praktyka i kolejne badania prowadzące do odkrycia zarazków, spowodowały przyjęcie i stosowanie tych metod masowo.
Dzięki pokonaniu tych upiorów możliwe stało się operowanie również w obrębie jamy brzucha, a także targnięcie się na najważniejsze dla życia narządy. Autor podaje wiele przykładów przełomowych zabiegów oraz okoliczności, w jakich do nich doszło. Nawet osobistą tragedię potraktował jako pretekst do prześledzenia rozwoju chirurgii.
Czasem jednak piętnuje ludzką ociężałość, kiedy to postępowe idee wiele lat leżą w aktach zapomniane, ponieważ współcześni nie byli w stanie ich zrozumieć i docenić. Potępia również dążenie do wzbogacenia się lub przeforsowania własnych, utopijnych idei, kosztem życia ludzkiego. Jak widać, nie jest to domeną tylko naszych czasów.
Thorwald napisał tę książkę na podstawie wspomnień swojego dziadka, który z wykształcenia był chirurgiem, ale nie praktykował. Interesował go rozwój tej dziedziny. Kiedy tylko miał taką możliwość, pojawiał się w miejscach, gdzie poczyniono nowy wynalazek lub zastosowano nową metodę leczenia i obserwował jak się te nowinki rozprzestrzeniają. Z racji podróży znał lekarskie środowiska naukowe zarówno w Europie jak i w Ameryce. Chirurgię europejską określał jako mającą świetne podstawy naukowe ale skostniałą i stojącą w opozycji do amerykańskiej. Nowy Świat to odwaga i niezależność. Tam nowe idee nie musiały pokonywać aż takich oporów jak w Europie. Postępowi chirurdzy, nie mogąc się doczekać uznania przez skostniałych lekarskich guru, postanawiali czasem porzucić stary kontynent i kontynuować pracę w Ameryce.
O rozwoju chirurgii czytamy jak o podróżach z przygodami. Dziś ta dziedzina wiedzy jest hermetyczna, obłożona łaciną, nieprzystępna, jednak ten lekarz-teoretyk potrafi przedstawić jej historię w taki sposób, że bardzo łatwo jest nam identyfikować się z nim i dociekać przyczyn powodzeń i niepowodzeń leczenia w poszczególnych przypadkach. Pojawiają się tu daty, nazwiska i fakty, jednak książka nie jest przeładowana zbędnymi dla laika szczegółami, a to, co otrzymujemy, stanowi zgrabnie napisaną historię. Trudno mi orzec, czy kształt swój książka zawdzięcza Thorwaldowi czy jego dziadkowi – Hartmannowi. Być może lekkie pióro jest w tej rodzinie dziedziczne?
Wydawnictwo: Znak, 2008 Tłumaczenie: Karol Bunsch Liczba stron: 530 Forma wydania: papierowa Moja ocena: 6/6
Jeden komentarz do “Stulecie chirurgów. Według zapisków mojego dziadka, chirurga H. St. Hartmanna – Jürgen Thorwald”