— Wpis gościnny Bartka „Draakhana” Szymańskiego —
Tydzień temu byliśmy na spektaklu Kumernis czyli o tym jak świętej panience broda rosła w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Danka niedawno opublikowała recenzję, którą uzupełnię swoimi dodatkowymi spostrzeżeniami.
Kumernis to spektakl, który jeszcze przed premierą kontrowersją podzielił Trójmiasto na dwa obozy… plakatowe. Miasto Gdynia postanowiło ocenzurować nagość pojawiającą się na plakatach swojego własnego teatru. Gdańsk nie miał z golasami najmniejszych problemów.
Niektórzy spodziewali się wystąpienia jeszcze kilku kontrowersji ze względu na samą treść przedstawienia, ale o niczym głośnym nie miałem okazji usłyszeć. Nie liczę oczywiście wychodzenia w trakcie przedstawienia lub opuszczania sali bez dania nawet jednego oklasku artystom przez niektórych widzów, co było dane nam zaobserwować. Może być jednak tak, że pewna część widzów nawet nie zauważyła sporej części delikatnie wbitych w świętości szpilek. Aby wyłapać smaczki, warto wiedzieć, że wielka konstrukcja na scenie, na której i pod którą dzieje się akcja, to ikonostas. A jak jeszcze widz odrobi swoją pracę domową i dodatkowo zapozna z układem ikonostasu, to lokalizacja „skrzynek po piwie nieświętych”, „kibla nieświętego” czy też „świętych” postaci i „przedmiotów” stanie się dla niego bardzo interesującym mrugnięciem okiem ze strony reżyserki.
Kolejnym bardzo ciekawym eksperymentem jest warstwa muzyczna, do której użyto tylko i wyłącznie ludzkich głosów. Jak to wyszło? Lepiej nie szukajcie i nie oglądajcie fragmentów przedstawienia na YouTube, bo tylko się zrazicie. Nagrania filmowe wyszły wręcz fatalnie i stanowią raczej anty-promocję, jeśli chodzi o udźwiękowienie. Za to na żywo okazało się, że wyszło z tego mistrzostwo. Nawet w pozornej, na pierwszy rzut ucha, kakofonii dźwięków, pojawiającej się w jednej scenie, po chwili można się doszukać zamysłu i docenić kunszt twórcy.
Idąc na spektakl, miałem w głowie bardzo interesujące zdanie żony mojego kolegi na temat Kumernis: „Czuję się przeciągnięta pod kilem polskiej sztuki.” Bardzo się z tym zgodzę, tyle że w sensie pozytywnym. Przedstawienie przeciąga emocjonalnie widza, który myśli na samym początku, że ogląda komedię, a następnie nawet nie orientuje się kiedy, ale jest świadkiem wydarzeń przerażających w swojej wymowie i wybebeszających z emocji.
Znamienny jest też moment, gdy po byciu zdezorientowanym końcem spektaklu, które tak naprawdę się nie kończy i widz jest skazany na opuszczenie go w trakcie, trafia się z powrotem do rzeczywistości, pod szatnię, gdzie brzmi… cisza poprzetykana miejscami nielicznymi cichymi rozmowami, schodzącymi prawie że do szeptu, z wybijającym się w dwóch miejscach głośnym dowcipkowaniem, które czuć, że brzmi w tym momencie bardzo nie na miejscu.
Opuszczając teatr, powtarzała mi się w głowie myśl, że chcę wrócić na salę i obejrzeć już teraz, jeszcze raz, cały spektakl. A reżyserka, Agata Duda-Gracz, trafiła na moją osobistą listę osób, na których przedstawienia będę chodzić bez najmniejszego nawet zawahania.