Plakaty porozwieszane w różnych miejscach Gdańska przypomniały mi, że podczas ostatniego pobytu w Warszawie, miałam okazję obejrzeć Deszczową piosenkę. Właściwie posłuchać i poczuć na sobie również. Spektakl został zrealizowany na podstawie musicalu z 1952 roku w reżyserii Stanleya Donena. Akcja toczy się w Hollywood, w czasie, kiedy nieme kino zostaje wyparte przez film dźwiękowy. Jest to moment przełomowy, ponieważ nowa technologia stawia przed aktorami i twórcami kina inne wymagania. W tych trudnych czasach wytwórnie prześcigają się w wymyślaniu rozwiązań, które przyciągną widzów. Pada pomysł, aby zrealizować film z dźwiękiem. Gwiazdorską parą wytwórni są Lina Lamont i Donald Lockwood. Któregoś pięknego wieczoru Don spotyka Kathy, kobietę, która nie ulega jego urokowi, czym zwraca na siebie uwagę. Niedługo później spotykają się w bardzo niecodziennych i niezwykle niewygodnych dla niej okolicznościach. Jednocześnie okazuje się, że Lina może być tylko gwiazdą kina niemego… Czy jest to szansa dla Kathy? Spektakl przygotowany został perfekcyjnie od obsady przez scenografię, choreografię po piosenki i muzykę. Podobnie jak film, jest pogodny i optymistyczny. Ale to co najbardziej rzuca się w oczy, to to, że nikt na scenie nie stoi bezczynnie. Każdy ma rolę zaplanowaną w najmniejszyh szczegółach. Kiedy główni bohaterowie rozmawiają czy śpiewają, ci, którzy są na dalszym planie, mają swoje role do odegrania. Gdziekolwiek spojrzymy, tam toczy się akcja. Należy zwrócić uwagę również na techniczną nowinkę. Deszczowa piosenka jest mokra i w teatrze jest mokro. Pod koniec pierwszego aktu Don wyjmuje parasol i śpiewa tytułową piosenkę. Wówczas zaczyna padać descz, który jest jak najbardziej namacalny. Pada i pada, na Dona, na policjanta i pierwsze rzędy widowni. Na ten moment widzowie mają do dyspozycji płaszcze przeciwdeszczowe. Większość widzów podchodzi do tego pomysłu z humorem. Na koniec posłuchajcie Deszczowej piosenki w wykonaniu Gene’a Kelly’ego.