Czarnobyl Baby. Reportaże z pogranicza Ukrainy i Białorusi – Merle Hilbk

Merle Hilbk - Czarnobyl baby (okładka)
Merle Hilbk – Czarnobyl baby (okładka)

Książkę Czarnobyl Baby zaczęłam czytać ze względu na tytuł. Od czasu wyjazdu do Czarnobyla i Prypeci temat ten zawsze mnie przyciąga. Autorka musiała być w Strefie nieco wcześniej niż ja, ponieważ książka wydana została w Polsce w roku 2011, a jeszcze trzeba założyć trochę czasu na jej napisanie, ja natomiast odwiedziłam Strefę właśnie w roku 2011.

Miałam nadzieję na fajny reportaż. Jednak już po przeczytaniu pierwszych kilkunastu stron, wyglądało na to, że chyba jednak byłam w innym miejscu, mimo że nazwy i osoby jakby te same. Hilbk wspomina o pracowniku państwowej agencji, która „… miała dbać o to, by turyści trafiali tylko w miejsca, gdzie nie istniało ryzyko, że wrócą do domu bez włosów, pokryci wysypką, bezpłodni.” Pamiętam tego pana, faktycznie wszystko utrudniał ale też jakimś cudem czasem trudności znikały. Niebezpieczeństwo może być chyba względne.

Na książkę złożyło się kilkanaście reportaży obejmujących lata 1983-2010. Pierwszy z nich dotyczy wyprawy do strefy. Już ten pierwszy tekst pokazał mi warsztat autorki:

s. 10

„Setki tysięcy ludzi zachorowało, umarło lub zostało wysiedlonych; byli wśród nich między innymi mieszkańcy miasta Prypeć wzniesionego przy elektrowni.” – wrzucanie zmarłych, chorych i wysiedlonych do jednego worka uważam za manipulację.

s. 11

„… Ukraina odkryła potencjał rynkowy tkwiący w skażonym terenie, dzięki fascynacji, jaką uszkodzony reaktor budził w tych, którzy oglądali katastrofę tylko w telewizji, a obecnie byli gotowi wydać dużo dolarów, aby tylko móc rzucić okiem na to tajemnicze miejsce.” – może to te dolary są przyczyną podtrzymywania mitu?

s. 18

„Tłumacz odrywa małe kawałeczki chleba i rzuca do wody. Kilka potężnych ryb, jak na filmie oglądanym w zwolnionym tempie, zbliża się do chleba, ich paszcze wynurzają się z wody, łapczywie rzucają się na jedzenie. Skąd ja znam ten obraz? Oczywiście: z YouTube. Ostatnio ktoś umieścił na portalu filmik Radioactive Fish of Chernobyl.” – Scena karmienia ryb to jak dotąd moja ulubiona. Czy ta pani nigdy nie słyszała, że ryby rosną całe życie i jeśli nie mają naturalnych wrogów to osiągają maksymalne dla swojego gatunku rozmiary? I radioaktywność nie jest do tego potrzebna. Dodam, że chodzi o sumy, zacytuję opis za wikipedią: „największa ryba słodkowodna Europy. Osiąga długość ponad 2 m i masę ciała ponad 100 kg (maksymalnie 5 m i wagę 306 kg)”.

s. 19

„Turyści są ubrani w pikowane kurtki, glany, mają noże u pasa, ustawiają się do zdjęcia na szeroko rozstawionych nogach, spoglądając z taką pewnością siebie, jakby za chwilę mieli wziąć w garść łopaty, by zrzucić z dachu reaktora pozostałości grafitu. Przypuszczalnie są to ludzie z jakichś zachodnich sił specjalnych, udający bohaterów, którzy odważyli się podejść blisko epicentrum katastrofy.” – a skąd przypuszczenie że to siły specjalne? I dlaczego zachodnie? Jest jakiś szczegół, na podstawie którego można wysnuć taki wniosek? Może dlatego, że stanęli na szeroko rozstawionych nogach?

O ludziach, którzy nic sobie nie robią z promieniowania (Słowak, który jeździ na treningi paintbollowe, dziewczyna, która w skąpym ubraniu robi fotki na moście) pisze jak o osobach nierozsądnych, tymczasem może właśnie oni mają do tego zdrowsze podejście?

O kominie wentylacyjnym elektrowni uparcie mówi „wieżyczka”.

Wygląda na to, że autorka bardzo się boi pobytu w strefie i każdy szczegół interpretuje tak, jakby zagrażał życiu. Możliwe również, że celowo podkręca emocje. Co jakiś czas używa takich romantycznych sformułowań jak „urzekająca maska koszmaru”.

Kolejne rozdziały dotyczą kontaktów z miejscową ludnością na terenie Białorusi i Ukrainy. Hilbk trafiła na tereny biedne i zacofane, ale problemy codzienne próbuje wyjaśniać awarią z 1986 roku. np.:

s. 50

„- Dla młodych, życie tu jest za ciężkie – powiedziała Natasza.
– Z powodu promieniowania?
– Nie ma pracy.”

s. 60

„- To z powodu niemieckiego! – zdenerwowała się Natasza. – Szkoda, że nie znam tego języka. Ale moje pokolenia miało inne problemy.
– Problemy? Ma pani na myśli Czarnobyl?
– Mam na myśli ZSRR. Przecież wtedy zawaliło się nie tylko państwo! Zawaliło się… Ach, po co narzekać? Życie toczyło się dalej.”

Widać, że styka się z obcą sobie kulturą. Dziwią ją zachowania kobiet i miejscowe zwyczaje. Nie jest w stanie ich zaakceptować. Odnoszę wrażenie, że wszystko porównuje z Niemcami i wartościuje. Niemcy pomagają, kupują ubrania, dają stare sprzęty i wreszcie pouczają, jaki to atom straszny. Taka wyrocznia. Ostatecznie z ust Maszy, która służy jej za przewodniczkę i tłumaczkę słyszy: „Nie rozumiesz nas.” I co na to pani redaktor? Ano, że to ona się czuje na tej Białorusi nierozumiana. I tu zaczyna się opowieść o horrorze jaki przeżyli Niemcy podczas awarii i niedługo po niej. Opisuje bezsensowną panikę (z mojego punktu widzenia), jaka ogarnęła jej krajan. Bezsensowną, ponieważ sama mówi, że ze strony rządu niemieckiego podawane były komunikaty mówiące braku zagrożenia, ale nie, Hilbk uważa, że wartości niebezpiecznego promieniowania zostały ukryte, żeby ludzie trwali w nieświadomości. Następnie opisuje tworzenie się ruchu przeciwników energii jądrowej, a wreszcie tworzenie się partii Zielonych, którą mocno popiera, zarówno w zakresie walki z elektrowniami jądrowymi, jak i na innych frontach.

Hilbk zarzuca rządowi ukrywanie danych, tymczasem sama używa ogólnikowych stwierdzeń: wielu ludzi zachorowało, wielu popełniło samobójstwa itp. Ale kto, kiedy, dlaczego, tego się nie dowiemy. Czy na przestrzeni tych lat od katastrofy są robione jakieś badania? Nie wiemy. A nawet gdyby były i gdyby były opublikowane, to mam wątpliwość, czy autorka umiałaby je właściwie zinterpretować, ponieważ myli jednostki pomiaru promieniowania.

Ważną pozycją na liście spraw, które zostają tu poruszone, jest działalność organizacji Kindern von Tschernobyl. Z opisu autorki wynika, że to organizacja, która dzieci z obszarów skażonych przywozi do Niemiec, aby miały możliwość przebywać w nieskażonym środowisku i dobrobycie. Sposób, w jaki tę pomoc opisuje, powoduje, że mam po tym tekście niesmak.

Obawiam się, że przekaz, jaki odebrałam po przeczytaniu książki, jest inny niż było to zamysłem autorki. Wygląda na to, że przyjechała na Ukrainę i Białoruś już z wyrobionym zdaniem na temat tego, co chce napisać. Wydaje jej się, że ludzie na tych terenach ciągle przeżywają katastrofę i że wszystkie problemy tych ludzi wynikają ze skutków tej katastrofy. Tymczasem  mają oni tam zupełnie inne sprawy na głowie. O katastrofie w zasadzie już nie myślą, natomiast borykają się z problemami życia codziennego. Dzieci są wątłe nie dlatego, że napromieniowane, tylko dlatego że niedożywione. Ale to tak ładnie wygląda, kiedy wszystkie bieżące problemy podepnie się pod katastrofę. I książka gotowa. Tymczasem sama autorka podaje przykłady swoich rozmów z mieszkańcami, z których wynika, że to Hilbk widzi ich problemy jako skutki katastrofy, a nie mieszkańcy. Ale dla niej sprawa jest oczywista. Nie jest w stanie bezstronnie rozważyć przyczyn zjawisk, nieszczęść. Dla niej wszystko co złe na tych terenach to efekt awarii w elektrowni.

Z Kijowa podaje ważny przykład. Kobieta w czasie wybuchu w elektrowni była w piątym miesiącu ciąży. Jej dziecko było wątłe i chorowite. Pierwszy wniosek: Czarnobyl. Tylko, że w toku rozmowy okazało się, że zabroniono jej karmić dziecko piersią, bo jej mleko może być napromieniowane. Może być, ale nikt tego nie sprawdził. Ewidentny przykład potwierdzający problemy ludzi, ale nie wynikające z samej katastrofy, a będące wynikiem błędnych decyzji i niewiedzy już po katastrofie.

Ja nie twierdzę, że tam się nic nie stało i że o wszystkim można zapomnieć, wcale nie. Tylko gdzie dane? Wiele dzieci zmarło, wysokie promieniowanie – takimi stwierdzeniami operuje autorka. Ale ile dzieci zachorowało przez promieniowanie? Ile w ogóle osób zachorowało przez promieniowanie? Jakie jest tam teraz promieniowanie? Czy na tych terenach faktycznie jest niebezpiecznie? Czy są robione aktualne badania, z których by coś wynikało? Każde z tych pytań pozostaje bez odpowiedzi. A używanie takich określeń jak wiele osób zmarło, wiele osób zachorowało w wyniku promieniowania uważam za nieodpowiedzialne bez przytoczenia odpowiednich statystyk.

Natomiast sporo dowiedziałam się o samej Hilbk i być może o sporej części Niemców. Po jej nastawieniu do problemu widać, jak bardzo sama katastrofa i jej ewentualne skutki są żywe w tym społeczeństwie. Jak łatwo swój strach przed nimi przelać na papier i dzielić się tym strachem z innymi powodując panikę. Hilbk nie jest w stanie bezstronnie rozważyć przyczyn zjawisk, nieszczęść.

Pełen tytuł książki brzmi: Czarnobyl Baby. Reportaże z pogranicza Ukrainy i Białorusi, jednak nie oddaje on treści książki. Bardziej adekwatny jest tytuł w wersji niemieckiej: Tschernobyl Baby. Wie wir lernten das Atom zu lieben. Ta książka jest na temat ruchu działającego przeciwko elektrowniom jądrowym w Niemczech i udziału w nim autorki. Reportaże na temat Czarnobyla, okolic, katastrofy i ludzi z tych terenów pojawiły się, ponieważ katastrofa była impulsem, który spowodował falę strachu. Dzieci Czarnobyla to nie te urodzone w strefie, żyjące na skażonej ziemi. Dzieci Czarnobyla to Niemcy, w szczególności ci zrzeszeni w partii Zielonych.

Książka „Czarnobyl Baby” zrobiła na mnie wrazenie jak najgorsze. Powiedzieć, że autorka nie jest obiektywna to za mało. Hilbk stworzyła narzędzie do agitacji przeciwko elektrowniom jądrowym. Nie miałabym nic przeciwko, gdyby chodziło o dyskusję na argumenty. A tu demagogia. Tym, którzy ciekawi są co się w strefie wydarzyło naprawdę i jak to miejsce wygląda, polecam opracowanie przygotowane przez Instytut Problemów Jądrowych, blog na temat awarii i wywiad z profesorem Jaworowskim – wybitnym specjalistą w dziedzinie energii jądrowej.

Wydawnictwo: Carta blanca, 2011
Tłumaczenie: Barbara Tarnas
Liczba stron: 261
Forma wydania: papierowa
Moja ocena: 2,5
rating stars 2,5

Dodaj komentarz